sobota, 18 czerwca 2016

conieco o rodzicielstwie

tak mnie właśnie natchnęło na ten temat, więc piszę...

Moja przygoda z rodzicielstwem zaczęła się jeszcze w szkole średniej. W tym czasie nie miałam dostępu do internetu i chodziłam do sekretariatu w Kącie by serfować po internecie. Byl to czas już facebooka, czy może to było już zapomniane Grono. W każdym bądź razie dostałam na takim portalu wiadomość od nieznanego mężczyzny. Napisał on wiedząc ile mam lat (było pokazane na profilu, a miałam 19), że najwyższa pora by zajść w ciąże bo jestem w dobrym wieku rozrodczym itp.
Pamiętam, że oburzyła mnie ta wiadomość, razem z koleżanką uznałyśmy, że to zboczeniec i zablokowałam jego profil. Dziś śmieszy mnie ta historia, choć facet nie powinien się w trącać w takie tematy i zachęcać kobiety by zostały matkami, to jest zbyt intymny, zbyt osobisty temat.
W każdym bądź razie w głowie miałam koncerty, nie interesowało mnie macierzyństwo, chciałam się bawić itp.

Ileś lat później będąc na oddziale dziennym na którym poznałam Michała, rozmawiałam z pewną kobietą. Była to pielęgniarka lub lekarka na oddziale, zapytała mnie o dzieci, ja jej stanowczo odpowiedziałam, że nie chcę mieć dzieci, nie chcę bo się boję, boję się, że mnie własne dziecko znienawidzi (wtedy darzyłam niechęcią swoją matkę). Byłam już wtedy w początkowej fazie związku z Michałem, w sumie dopiero co się znaliśmy a on zaczął gadać, że chce mieć ze mną dziecko! Boże! nie wyobrażałam sobie tego, w tym czasie korzystałam z życia, imprezowałam, piłam sporo alkoholu, spotykałam się z innymi. oświadczyłam mu, że jeżeli zajdę w ciąże to on będzie mi płacił alimenty, jestem młoda i nie chcę być w takim poważnym związku aż do śmierci. On wziął to sobie do serca i zerwał ze mną, ja wpadłam w rozpacz, trafiłam na oddział całodobowy. I tam uznaliśmy że jednak się kochamy, że nie chcemy takiego związku "na luzie" i zaczęliśmy na poważnie być ze sobą.
Po wyjściu ze szpitala zapragnęłam zmienić coś w swoim życiu, zapragnęłam mieć dziecko. Staraliśmy się ale się nie udawało, potem on musiał wrócić do swojego rodzinnego domu, ale czasem się odwiedzaliśmy, raz ja byłam u Michała, raz on u mnie i na jednym z takich zjazdów się udało, jak tylko dowiedziałam się Michał przyjechał i zamieszkał ze mną u mojej matki i tak to się zaczęło...
Dziś myślę, że gdyby nie nasz syn Natan i jego poczęcie to by nam się nie udało, miłość na odległość by w końcu wygasła, ani ja nie mogłam na stałe u niego mieszkać ani on u mnie, o wynajęciu wspólnego mieszkania mogliśmy zapomnieć, dziecko sprawiło, że bez problemu Michał u mnie zamieszkał, a i był taki okres że i ja u jego rodziców mieszkałam...
potem nastąpił ślub i poród drogami natury.
Pierwsze dni w mieszkaniu z noworodkiem to był prawdziwy horror, kompletnie nie radzilam sobie z karmieniem piersią, choć bardzo chciałam by tak to się odbywało, gdy malec ssał mleko ja umierałam z bólu, Natek źle łapał sutki i miałam poranione do krwi, w porach nie karmienia ja myślałam tylko o tym, że zaraz znów będę musiała nakarmić dziecko i znów będzie mnie cholernie bolało, dostałam hydroksyzynę od lekarki na uspokojenie, bo innych leków przy karmieniu nie mogłam brać. Po dwóch tygodniach powiedziałam dość! przestało mnie interesować co powiedzą inni, że daje mleko z butelki. definitywnie zakończyłam z karmieniem piersią, wróciłam do antydepresantow, których w ciązy nie mogłam brać. I po malu odżyłam przy pomocy mleka modyfikowanego i swoich psychotropów. Na początku to mąż przeją większość obowiązków rodzicielski, gdy już ja poczułam się na siłach po lekach zaczełam czuć, zę jestem mamą.
Przy  Sarze udało mi się karmić piersią nie dwa lecz trzy tygodnie. Sara ładnie łapala brodawkę i tak mnie nie bolało jak wcześniej, przy córce bardzo lubiłam karmić piersią, nie pamiętam co się stało, że przestałam, chyba znów zaczełam się gorzej czuć i musiałam do leków wrocić, nie pamietam.

Najtrudniejszy dla mnie okres rozwojowy to włąśnie ten niemowlęcy, kiedy nie ma z dzieckiem prawie rzadnego kontaktu, gdy tylko płacze, je i śpi. Gdy zaczyna siedzieć, bawić się z Tobą, chodzić czy mówić wtedy jest o wiele lepiej. A gdy powie "mamo kocham cię" to już wiesz po co żyjesz.
Zawsze mam łzy w oczach gdy na dniu matki moje dzieci w przedszkolu, mówią wierszyki, śpiewają czy tańczą radując się zę mają rodzica. Niestety nie mogę tego zrozumieć, że zawsze, na imprezach tego typu, zawsze jakieś dziecko płacze, bo ono występuję a nie ma nikogo z jego bliskich. Nie rozumiem co może być ważniejsze dla rodzica niż własne dziecko, co skłoniło rodzica by nie przyjść?! jeśli naprawdę nie mogł przyjść to niech zaangażuje w przedstawienie inną bliską osobę - babcie, ciocie, dla której dziecko będzie mogło wystąpić.
kiedyś się spotkałam w przedszkolu, ze straszną sceną. Był akurat dzień babci i dziadka i dzieci występowały dla swoich dziadów i starały się jak tylko mogły. po występie podchodzi dziadek jednego dziecka i mówi:" ty wcale nie umiesz tańczyć, zobacz jak ta koleżanka obok ciebie tańczyła a jak ty to robiłaś, a i strasznie fałszowałas" itp dziewczynka się prawie nie rozplakala, usłyszała milion krytyki i zero pochwały. Takie dziecko czuje się niedowartościowane, niekochane, a potem ludzie się dziwią skąd tyle jest tych chorób psychicznych....

Oczywiście i ja nie jestem święta, staram się być dobrą matką doputy dopóki mnie choroba nie weźmie, gdy mam stan depresyjny cholernie nie nadaję się do niczego, do opieki nad dzieckiem też nie. Gdy mam stan łagodny ok dam dziecku picie czy jedzenie, czy nawet wykąpie, ale to jest dla mnie strasznie męczące i bardzo trudne do zrobienia, gdy mam stan głębszej depresji wtedy całymi dniami i nocami śpię albo leże. Na szczęście mam super męża ktory zawsze wesprze we mnie, często udaje mu się z tego dużego stanu wydostać, a jeśli nie to on zajmuje się w pełni dziećmi.
Biorę leki cały czas, bez nich pewnie nie udało by mi się z łóżka wstać. dziś tych złych stanów mam mało, pojedyńcze dni kiedy leże i nic nie zrobie, czasami to trwa kilka godzin, a czasami to dostaję tyle energii że bym mogła wszystko. Najcżęsciej jednak jest to stan umiarkowanej depresji, kiedy robie w miarę to co mam do zrobienia, choć wiele z żamierzonych celów mi nie wychodzi, robię, choć zmuszam się do tego, robie choć odczuwam ciągłe zmęczenie. I potrzebuje godziny dziennie by się zdrzemnąć po pracy i by nabrać nowych sił by zająć się domem i dziećmi. Są ludzie którzy nigdy tego nie zrozumią, najcżęściej dlatego bo się nie zetkneli z tą chorobą i nie próbowali zrozumieć. Najważniejsze, że dostrzegam kiedy jestem w pełni sił a kiedy muszę powiedzieć sobie -"dość" "odpocznij bo będzie gorzej z Tobą" i najważniejsze, że otaczam się ludzmi co rozumieją moje stany i mnie wspierają. innych osób nie zmienię. wiem też że nasze dzieci mają podatność na te nasze różne choroby, można oddziedziczyć je genetycznie, ale niekoniecznie, jest wiele czynnikow które wywołują choroby. Najważniejsza jest relacja w domu, amy staramy się jak tylko możemy by było dobrze.

środa, 1 czerwca 2016

ZŁOść

Czuję straszną złość na wszystkich w okół. Wczoraj matka miała pierwszą chemię. Tydzień temu na grupie mówiłam ludziom o chorobie matki. Wczoraj lęk przyją nade mną kontrolę i nie byłam w stanie sama z siebie rozmawiać o tej sytuacji. Czułam sie przezroczysta, tak jakbym nie istniała na grupie. Tydzień temu poruszałam temat tak trudny dla mnie. W końcu matkę wykańcza rak. A wczoraj tylko jedna osoba przed grupa zapytała się jak się czuję i jak matka się ma.
Ok. Sama z siebie nie poruszałam tego tematu ale często jest tak jeśli problem jest na tyle wazny czesto jest powracany przez terapeutke lub innych uczestników. A widać że dla nich to nie było ważne.
Czuję złość gdyż dziś jest dzień dziecka i chcielismy zabrać dzieci do kina a okazało się że bajki są grane zwykle do 15. Mogli by chociaż w dzień dziecka do wieczornej pory bajkie dawać.
Chyba pójdziemy do zoo a do kina w sobotę. Zależy to od pogody dzisiejszej.
Czuję złość bo rodzice przyjdą dziś do dzieci a nawet nie pomyślą o mnie że choć dorosła to dalej jestem ich dzieckiem a nie że tylko zawsze dzieci dzieci dzieci a ja się dla nich nie liczę.

P.S.
Czuję złość na siebie, że jednego dnia jestem ładna, pomalowana a innego dnia bez podkładu, bez makijażu i czuję się szkaradnie. Denerwuje mnie to jakbym nie umiała zdecydować i tkwiła na krawędzi. Raz sie przechyle w tą stronę i ładnie wyglądam i w miarę ok się czuję a innym razem w drugą stronę i czuję się okropnie i okropnie wygladam.
Wkurwia mnie to bo czy nie mogłabym codziennie lepiej wyglądać? Jak widać nie mogłabym. Gdy się hujowo czuję i zmuszam się do wstania z łóżka nie potrafię zmusić się do zadbania o wygląd. Czy to jest rozszepienie? Czuję sie jak dwie różne postaci jedna ładna wpół uśmiechnięta próbujaca minimalne mieć relacje i druga osoba, szkaradna o tłustych włosach, zalękniona z fobią społeczna i depresją. Nie potrafie zrobić by złączyć te postacie ze sobą. Czy inni depresyjni też tak mają? Czy to podchodzi pod rozczepienie i to całkiem inna bajka?